1 lipca obsadzona neosędziami Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych zadecyduje o ważności wyborów prezydenckich w Polsce.
Wcześniej musi rozpoznawać ponad 50 tys. protestów wyborczych.Równolegle prokuratorzy wszczynają kolejne śledztwa w sprawie nieprawidłowości podczas ustalania wyników wyborów. Z kolei Adam Bodnar, minister sprawiedliwości wystąpił do Sądu Najwyższego z wnioskami o przeprowadzenie oględzin kart do głosowania w 1472 Obwodowych Komisjach Wyborczych.
Nie ma żadnego zaskoczenia w tym, że tak jak wybory i kampania wyborcza podzieliły Polaków, tak samo stało się z oceną powyborczego zamieszania.
Mnie dziwi zaś, że konieczność wyjaśnienia każdej, nawet drobnej nieprawidłowości przy liczeniu głosów podczas wyborów, dzieli też dziennikarzy i publicystów.
Rolą dziennikarza jest stać po stronie słabszego wobec państwa, wobec każdej władzy. Nawet jeśli komuś wydaje to się śmieszne, niepoważne i skazane na porażkę.
Nie o szanse sukcesu bowiem chodzi, ale o jedno z najważniejszych zadań dziennikarskich: być sceptycznym, żądać wyjaśnień najmniejszych wątpliwości, domagać się prawdy.
Dziś słabszym wobec aparatu państwa, wobec władzy jest każdy, czyj głos został źle policzony. Nie ma znaczenia, kto na kogo głosował: na Karola Nawrockiego, czy Rafała Trzaskowskiego.
Znaczenie ma tylko to, czy każdy głos z urny wyborczej trafił na odpowiedni stosik, a potem został odpowiednio wliczony do protokołu.
Tylko tyle i aż tyle.