- Z jednej strony mam żal, że zapomnieliśmy już, jak fatalnie w szkole było za ministra Przemysława Czarnka, z drugiej mam wrażenie, że ministra Barbara Nowacka wysyła szkołę na nową drogę, ale GPS pokazuje komunikat "brak sygnału" - mówi. I podkreśla, że oczekiwania środowiska były większe.
- Mijają dwa lata obecnego rządu, a wciąż nie mamy planów podwyżki wynagrodzeń i nie wiemy, jak to będzie w przyszłości - zaznacza. Nawiązuje też do reformy "Kompas jutra", która ma się rozpocząć w klasach I i IV szkoły podstawowej w 2026 roku: - Oczekujemy, że w szkole będzie więcej pracy projektowej, ale nikt nie pokazuje nauczycielom, jak mądrze to robić.
Krytykuje sposób wprowadzenia nowego przedmiotu, który od tego roku szkolnego zastąpił WDŻ. I pyta: - Czy warto było toczyć bój z Kościołem o jedną godzinę religii, skoro ten potem namawiał podczas mszy do rezygnacji z bardzo ważnego przedmiotu, jakim jest edukacja zdrowotna? Uważam, że nie. Mam wrażenie, że ministra łata taśmą klejącą budynek, który ledwo stoi.
Ale zaznacza też, że warto z ministerstwem rozmawiać, nie tylko krytykować w czambuł: - Gdy MEN ogłosiło uszczuploną podstawę programową z języka polskiego obowiązującą do czasu przeprowadzenia jej gruntownej reformy, pojechaliśmy z polonistami na spotkanie z ministrą Nowacką i zgłosiliśmy szereg uwag. Odbyliśmy sensowną rozmowę, większość uwag została uwzględniona.
Razy wymierza też własnemu środowisku. Przyznaje, że w szkołach pracują zarówno pasjonaci, jak i "nauczyciele, u których stan frustracji z trudnej, kiepsko opłacanej pracy, przechodzi w zobojętnienie". Ale, jak zaznacza, rozmowę o jakości ich pracy można zacząć, gdy nauczyciele "nie będą musieli pracować na 1,5 etatu, żeby utrzymać rodzinę".
To ważny głos w dyskusji przed wdrożeniem reformy, która już wchodzi w końcową fazę przygotowań. Ustawa, która ma być jej szkieletem, czeka na podpis prezydenta Karola Nawrockiego. A MEN otwarcie przyznaje, że czeka na prezydenckie weto.
Jest plan B: weto wszystko opóźni, będzie jak "piach sypany w szprychy, ale nie wywróci reformy - przekonują urzędnicy. Podstawy programowe do 21 przedmiotów MEN wprowadzi i tak rozporządzeniami. Z tym że z ustawą miałoby być znacznie lepiej. To kwestie nowego oceniania, wprowadzania tygodnia projektowego, doświadczeń edukacyjnych. Czyli wszystkiego tego, co nauczyciele-pasjonaci już robią w swoich szkołach od lat. Z tym że skalowane na cały system. Miałoby to wyrównywać szanse wszystkich uczniów i uczennic, którzy nie płacą za niepubliczną edukację. Mieliby mieć podobny standard w darmowych szkołach publicznych.
Oczywiście, nic nie stanie się z automatu. Nic nie wydarzy się dzięki jednej ustawie. Wdrożenie zależy od nauczycieli. Czy MEN jest w stanie ich zmotywować, przekonać do zmiany, wyszkolić przy tych pensjach? Nauczyciele z oświatowej "Solidarności" przekonani nie są. Apelują do prezydenta o weto.
Uważają, że reforma to "poważne zagrożenie dla funkcjonowania polskiej szkoły". Twierdzą, że "głęboka zmiana filozofii podstawy programowej" to "ryzyko dla stabilności systemu oświaty", która poskutkuje "dalszym przeciążeniem nauczycieli i dyrektorów szkół, którzy już dziś funkcjonują w warunkach znaczącego obciążenia obowiązkami administracyjnymi i organizacyjnymi".
- Realia dzisiejszej szkoły się rozpadają - mówiła dyrektor Kozakiewicz. Podkreślała, że zmiany są dobrze zaprojektowane i mają szczytny cel, ale warunki są do szybkiej poprawy.
- Ja rozumiem obawy - odpowiadała ministra Barbara Nowacka. - Jak nie teraz, to prawdopodobnie przez kolejnych kilkanaście lat takie rzeczy jak doświadczenie edukacyjne, jak tydzień projektowy, jak zwiększenie autonomii nauczycieli, jak sensowne wprowadzenie modułów [przedmiotowych] nie uda się wprowadzić - podkreśliła.
I namawiała zgromadzonych nauczycieli nie tylko do wzięcia udziału w trwających do 18 grudnia konsultacjach społecznych projektów podstaw programowych, ale również do "wywierania presji i pokazywania, że te zmiany są potrzebne".