Newsletter Oglądamy, Słuchamy, Czytamy

Poniedziałek, 14 kwietnia 2025

Marta Górna
dziennikarka działu Kultura

POTUS, najważniejsza osoba na globie, zamienia się w obwieszonego giwerami herosa, przy którym Chuck Norris wydaje się nieszkodliwym amatorem pistoletów na wodę.

Prezydentka spuszcza łomot

"G20" to sztampowy akcyjniak, który udaje, że ma do zaoferowania coś więcej niż nieszczególnie widowiskowe sceny bijatyk i strzelanin. Pomysł na czarną prezydentkę USA, którą w filmie gra laureatka Oscara Viola Davis, był przejawem optymizmu twórców, którzy dali się porwać retoryce Harris, a także własnym nadziejom, a te szybko zweryfikowała rzeczywistość.

Danielle Sutton (Davis), podczas szczytu G20 w Kapsztadzie, chce przeforsować swój projekt nowego, opartego na kryptowalucie systemu finansowego dla krajów III świata. Szczyt przerywa atak terrorystyczny, któremu przewodzi Edward Rutledge (Anthony Starr z "The Boys"). 

W obliczu ataku Danielle Sutton zamienia się w heroskę. W oberwanej do kolan sukni w kolorze wina od modnego projektanta, w sportowych butach, uzbrojona w militarny trening spuszcza łomot terrorystom. W tym filmie premier Wielkiej Brytanii jest irytującym pierdołą, a prezydent Korei Południowej ginie dzielnie stawiając opór terrorystom.



Amerykanie szukają prezydenta sprawczego
 
Oglądając "G20" zastanawiałam się głównie nad rosnącą w ostatnim czasie potrzebą Amerykanów, by na ekranie oglądać prezydenta sprawczego, kontrolującego sytuację i przyzwoitego. 

Niedawno byłym POTUS-em mierzącym się z kryzysem cybernetycznym był Robert De Niro, niedobitki ludzkości ku ocaleniu prowadził też James Mardsen w serialu "Paradise".

"G20" idzie jednak o krok dalej. Wygląda na fantazję twórców filmu o tym, jaka mogłaby być Ameryka. Gdyby wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych wygrała Kamala Harris, a nie Donald Trump, ten słaby film byłby głupawym, ale triumfalnym symbolem. A tak jest po prostu głupawy.

NIE PRZEGAP

DO POCZYTANIA