Kiedy większość studentów ma już za sobą pierwsze kolokwia, inni dopiero się dowiadują, że zostali przyjęci na studia. Brzmi absurdalnie? A jednak – w tym roku dziesiątki młodych ludzi dopiero w październiku dostało maila z informacją, że znalazło się dla nich miejsce na wymarzonym kierunku lekarskim.
Tomek, który już pogodził się z myślą, że czeka go rok przerwy, nagle musiał w kilka godzin spakować walizkę i ruszyć do innego miasta. Kinga zrezygnowała z rozpoczętych już studiów w Radomiu, żeby w ostatniej chwili dołączyć do studentów medycyny w Kielcach, a tydzień później… znów się przeprowadzała.
W sieci wrze. Jedni gratulują szczęściarzom, inni ostrzegają: takie osoby zazwyczaj oblewają rok. I trudno się dziwić – nadrobienie miesiąca z anatomii czy biochemii to nie przelewki.
Skąd ten chaos? Uczelnie walczą o wypełnienie limitów przyjęć, a kandydaci zapisują się równocześnie na kilka uczelni, blokując miejsca tym, którzy wciąż czekają na swoją szansę. Efekt: w połowie października na kierunku lekarskim wciąż trwa rekrutacja, a nowi studenci błądzą po korytarzach, próbując zrozumieć, co właściwie się dzieje.
Czy da się to uporządkować? Uczelnie apelują o zmiany w systemie.