Jesteśmy w środku tego miesiąca, w którym trudno odróżnić zmierzch od świtu, a mgłę od dymu rac, zwłaszcza gdy w okolicy przechodził akurat jakiś gromki marsz. Dłonie same wędrują do skroni, by rozmasować pulsujący ból. No właśnie, migrena – według szacunków WHO cierpi na nią aż miliard ludzi,
to obok demencji czy psychozy jedno z najbardziej wyniszczających schorzeń neurologicznych.W dodatku towarzyszy ludzkości od zawsze. Bogom też: nawet Zeus dręczony bólem błaga Hefajstosa o rozłupanie czaszki (to z mitu o narodzinach Ateny). Cecilia Svedhem w książce „Ciemny pokój” przypomina, że starożytni widzieli w migrenie coś więcej niż chorobę – to była brama do innego wymiaru. Że mistyczne wizje Hildegardy z Bingen – promienne, geometryczne, pulsujące – badacze interpretują dziś jako zapisy aury migrenowej. Że Virginia Woolf pisała w dziennikach o dniach, które ma „wycięte z życia” – ale przecież to migotanie świadomości i fragmentaryczność, jaką przynosił ból, znalazły odbicie w jej literackim stylu. Że Nietzsche nazywał migrenę demonem – niszczącym ciało, ale podsycającym myśl. Że Proust wplatał w swoje powieści opisy napadów migrenowych, gdzie ból stawał się metaforą nieuchwytnego czasu. Że Darwin szukał ulgi w praktykach indiańskich szamanów. Że Freud leczył migrenę kokainą, ale nie pomogło, więc zaczął lokalizować źródło bólu w nieuświadomionych konfliktach wewnętrznych.
Do listopada
pasuje pewien specyficzny rodzaj lektur, np. takich jak „Rzeczy zdarzające się w podróży” Krzysztofa Środy. Jest w jego pisarstwie podróżnym – zauważa Piotr Kofta – „dyskretnie dominujący ton – ton spokojnego ignorowania. Tego pisarza nie interesuje nowoczesny świat, nie ciekawi go egzotyka, nie wabi niebezpieczeństwo. Można by pewnie powiedzieć, że ta postawa to rodzaj arystokratycznego lekkoduchostwa, skoro autor, nie musząc gonić za lajkami, może pozwolić sobie na obserwację motyli w ormiańskim miasteczku”. Ale nie, to po prostu „silne wyczucie przemijania i entropii. Kiedy myślę o pisarzach-podróżnikach, przychodzą mi do głowy hasłowe określenia. Terzani? Polityka. Lewis? Humor i trwanie. Kapuściński? Emocje. Theroux? Introwertyzm. Chatwin? Barok. Bryson? Śmiech. Środa? Entropia. A kiedy się pracuje w branży entropii, trzeba stawić czoło wiedzy, że pewne zdania, wrażenia, gesty, kształty są nie do uratowania. Tyle udało się ocalić, to więcej niż nic, ale zawsze za mało”.
Odrobina melancholii jest zapewne niezbędna, żeby właściwie oszacować naszą sytuację, ale każdy listopad się kiedyś kończy, więc nie należy przesadzać z jej aplikowaniem. Zamiast tego można wybrać się do muzeum, najlepiej takiego ze sztuką współczesną. Bo chociaż kojarzy się ona z czymś trudnym w odbiorze, to przecież pytania, do których postawienia nas zmusza, są dla umysłu stymulujące znacznie bardziej niż sudoku. Tłumaczy to dobrze Katarzyna Witt z MSN w Warszawie: „Sztuka nie jest nam niezbędna do życia. A muzea są dziwnymi miejscami – dosyć opresyjnymi, bo panuje w nich dużo zasad.
Po co więc chodzić do muzeum? Najprościej mówiąc: bo to przygoda emocjonalna, intelektualna oraz ćwiczenie z otwartości”.
Otwartość na intrygujące pytania można potrenować z Aleksandrą Korczak, polonistką i autorką książki zatytułowanej po austenowsku „Bezradne i romantyczne”. Chodzi o postacie kobiet w kanonie lektur szkolnych. A ściślej m.in. o to, że
„jeśli występuje już pierwszoplanowa bohaterka kobieca, to pozytywne zakończenie polega na nawiązaniu albo podtrzymaniu relacji romantycznej”. Czyli wypisz, wymaluj jak u Jane Austen właśnie. A rok mamy, szczęśliwie, już 2025.
Poznaliśmy listę
pięciu książek nominowanych do Nagrody im. Kotarbińskiego.